...

...

2 stycznia 2016

Rozdział 32

Oczami Carmen:

- Koniec?

Siadam na brzegu krzesła, bo czuję, że nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Janet podchodzi i kładzie dłoń na moim ramieniu, ale zrzucam ją. Nie chcę litości. Wkładam ręce do kieszeni, żeby nie było widać, jak bardzo się trzęsą. Spoglądam w oczy wszystkich zebranych, trzech nieznanych mi mężczyzn i dwóch drogich mi kobiet, ale widzę w nich tylko współczucie i coś, co mogę określić jako niemoc. Przecież utrata łączności to jeszcze nic takiego, prawda? Zaczynam odczuwać złość. Przecież teraz miało być już tylko lepiej.

- Nie wiemy jeszcze nic pewnego - mówi spokojnym głosem mentorka. - Czas jest ich sprzymierzeńcem. Im szybciej będą się przemieszczać, tym większa szansa na to, że uciekną.

- Nie próbuj na siłę mnie pocieszyć - warczę. - Nie jestem dzieckiem.

Zapada długa i krępująca cisza. Nawet ja jestem zaskoczona moim zachowaniem, od jakiegoś czasu naprawdę nad tym nie panuję. Chciałabym ich przeprosić za moje słowa, ale nie mam śmiałości. A może to po prostu moja duma nie pozwala mi się odezwać? Jak to jest, że w jednym momencie mam tyle odwagi, by obrażać wszystkich naokoło, a w drugim ciężko jest mi się powiedzieć cokolwiek? Teraz bawię się kawałkiem ceraty leżącej na stole i staram się unikać wzroku innych obecnych tu osób.

- Ilu uciekło razem z Maysonem? - pyta Rosalyn pojednawczo, przerywając uciążliwą ciszę.

- Oprócz Austina jeszcze dwoje awoksów - odpowiada ciemnoskóry mężczyzna. - Nie znamy ich, ale Austin za nich poręczył.

Znowu chwila ciszy. Jeden z mężczyzn, właściwie jeszcze chłopiec, zaczyna bębnić palcami po stole, co mnie niesamowicie irytuje. Gdyby spojrzenia mogły zabijać, to moje, które mu rzuciłam, zamordowałoby go od razu. On tylko posyła w moja stronę kpiący uśmieszek i dalej uderza palcami o blat.

- Gdzie moja kultura? Nie przedstawiłam was. - Janet uderza się w czoło wierzchem dłoni i z udawaną emfazą zaczyna wymieniać nasze nazwiska oraz cechy wyglądu i charakteru.  - Od lewej - ten młody i irytujący to Seth, ten wyjątkowo opalony to Ted, a ten chudzielec to Ernie. Chłopcy, ta blond piękność to Rosalyn, a ta niesamowicie miła i kulturalna dziewczyna siedząca przede mną to Carmen.

Goście wymieniają uprzejmości z Rose, która jak zwykle działa na mężczyzn jak magnez. Spoglądam na nich ponuro. Seth, chłopak, który mnie zdenerwował, nawet nie raczy na mnie spojrzeć, ale pozostali mężczyźni podchodzą do mnie, więc witam się z nimi uściskiem dłoni. Prawica murzyna jest duża, ciepła i miękka, a dłoń Erniego szczupła i szorstka. Oba uściski są mocne i silne, ale w pewien sposób wyczuwam w nich delikatność i dobroć. Czuję się bezpieczna, będąc z nimi w jednym pomieszczeniu. Początkowe zdenerwowanie ustępuje powoli fali spokoju, ale też zażenowania. Zachowałam się głupio. Pytanie, czy będę w stanie zatrzeć to złe pierwsze wrażenie?

Przyglądam się lepiej naszym gościom. Ernie ma na oko dwadzieścia lat. Z pewnością jest starszy od Setha, ale dużo młodszy od czarnoskórego mężczyzny. Ma długi nos, jasnobrązowe włosy, wąskie usta i blizny po trądziku młodzieńczym, ale gdy się uśmiecha, sprawia wrażenie przystojniejszego niż jest w rzeczywistości. Nosi okulary, które dodają mu nieco powagi i lat. Jest ubrany w podarte, brudne ciuchy, trudno mi nawet powiedzieć, jakiego koloru jest jego koszula - być może kiedyś była niebieska lub jasnozielona, ale teraz jej kolor przypomina bardziej brąz. Chłopak wydaje się sympatyczny i inteligentny, roztaczając wokół siebie aurę serdeczności.

Ted wydaje się najstarszy z całej trójki. Ma ciemną skórę i piękne, czekoladowe oczy. Brakuje mu połowy lewego ucha, a jego lewa dłoń jest poparzona. Od chwili, gdy go zobaczyłam, miałam wrażenie, że go skądś znam. Teraz już sobie przypominam. On też przetrwał. Jest zwycięzcą jednego z turniejów. Ta wiedza spada na mnie jak kubeł zimnej wody. On wie, co ja musiałam przeżyć, rozumie mnie. Tak jak Ernie, roztacza wokół siebie aurę bezpieczeństwa, ale w spojrzeniu Teda jest coś poza serdecznością. Jakaś mądrość, którą każdy powinien uszanować.

Seth ma oczy koloru sherry, rude włosy, piegi na całym ciele i podłużną bliznę, biegnącą od koniuszka ust aż do ucha. Nadaje mu ona nieco szatański wygląd. Na twarzy ma wypisaną arogancję i lekceważenie. Z pewnością jest najmłodszy z nich, może nawet młodszy ode mnie. Nie lubię go. Podczas tych kilkunastu minut zdążył mnie zirytować co najmniej trzy razy. Należy do tego typu osób, którego nie znoszę - mają wszystko gdzieś, ale żądają wiele.

W każdym spotkaniu jest część żalu z rozstania, ale w każdym rozstaniu jest ta sama ilość radości ze spotkania. 
~ Cassandra Clare "Mechaniczna księżniczka"


- Teraz powinniśmy zająć się naszym najważniejszym celem. - Słowa Janet kończą wymianę uprzejmości i wszyscy zajmują swoje poprzednie miejsca.

- To znaczy? - pytam, wyrwana z rozmyślań.

- Musimy przedostać się do Trzynastki - odpowiada mi Ernie. Ma miękki, przyjemny głos. -Tutaj już nie jest bezpiecznie.

- Kiedy wyruszacie? - Rose nerwowo zaciska palce na koronkowej sukience.

- Jak najszybciej - mówi Janet i ponownie kładzie dłoń na moim ramieniu. Tym razem jej nie odrzucam.

- Najlepiej jutro, po zmroku - dodaje Ted, patrząc na mnie przenikliwie. To powoduje, że budzę się z chwilowego letargu.

- A Rosalyn?

- Nie mogę z wami uciec - odpowiada sama zainteresowana. - Mam niepełnosprawna siostrę. Dobrze o tym wiesz.

- Nie chcę cię tu zostawiać. Przecież... - zaczynam, ale moją wypowiedź przerywa pukanie do drzwi. Nie, pukanie to zbyt delikatne określenie. Od uderzeń drżą szyby w oknach.

- Cholera! Dom był obserwowany! - przekrzykuje hałas Janet. - Chłopaki, w kuchni, czwarty panel w podłodze. Przyjdę po was. A ty... - spogląda na mnie bacznie - nie odzywaj się ani słowem.

Wszystko dzieje się za szybko. Mężczyźni ulatniają się w kilka chwil. Nie mam nawet czasu, by zastanowić się, o co jej chodziło z tymi panelami, bo do salonu wpada pięciu uzbrojonych Strażników Pokoju. Ich broń jest skierowana prosto na nas. Są zamaskowani, ale jeden z nich jest bez kasku. Podchodzi do nas, a my odruchowo zbijamy się w ciasną grupę.

- Czym zawdzięczamy tę niespodziewaną wizytę? - Mentorka odważnie staje przed Strażnikiem. - Swoja drogą, bardzo kulturalnie wchodzicie. Pukacie, czekacie, aż się wam otworzy...

- Już ty dobrze wiesz, Lorenz. Gdzie oni są? - warczy mężczyzna, uważnie mierząc wzrokiem każdą z nas.

- Kto? - Rose próbuje udawać głupią, ale mężczyzna uderza ją pięścią w brzuch. Dziewczyna kuli się z bólu i chowa za nami. Zaczyna wrzeć we mnie gniew, ale nadal się nie odzywam.

- Nie rozmawiałem z tobą, laleczko. Wracając do naszej rozmowy - kontynuuje. Ma bardzo nieprzyjemny głos. Złowieszczy. - Pokażesz nam, gdzie oni są, czy mamy to z ciebie wydrzeć siłą?

- Jeśli łaskawie powiesz mi, o kogo ci chodzi - syczy kobieta.

- Skoro nie chcesz po dobroci... Jeffey, O'Kelly, zajmijcie się nią - warczy Strażnik. Dwoje z nich podchodzi i obezwładnia wyrywającą się Janet. Próbuję jej pomóc, ale jeden ze Strażników uderza mnie w głowę i upadam na ziemię. Wszystko się chwieje, gdy próbuję wstać i walczyć dalej. Mężczyźni śmieją się, a mój nos zalicza nieprzyjemnie bliskie spotkanie z butem jednego z nich.

- Przeszukajcie cały dom. Muszą tu być. Tą blondyneczkę możecie sobie wziąć, ale po robocie. A z tobą... - podnosi mnie brutalnie i jednym szarpnięciem stawia na nogi - porozmawiam sobie sam. DO ROBOTY!

Wrzask Janet i rubaszne śmiechy Strażników jeszcze długo rozbrzmiewają w mojej głowie.
___________
Happy New Year!
Piszę cokolwiek, dopóki mam wenę. Nie jest to najlepszy rozdział, jaki napisałam, ale przy mojej obecnej fazie na Sevmione (nowy blog) i rozchwianiu emocjonalnym, to jedyne, na co się mogłam zdobyć ☺ Mam nadzieję, że nie wygląda to tak tragiczne, jak mi się wydaje :D 
Nie zrozumcie źle zachowania Carmen - ona i Mayson są silni psychicznie, inaczej nie przetrwaliby Igrzysk, ale dziewczyna załamała się po tym, jak ich tak brutalnie rozdzielono. Teraz stara się odzyskać równowagę, choć w tak szaleńczo pędzącej akcji może to być trudne. Swoją drogą, wg mnie są bardzo podobni do siebie i to ich połączyło.
Pisałam przy tej piosence :) Proszę o opinie i życzę miłego czytania! 

26 grudnia 2015

Rozdział 31

Mgła jest tak gęsta, że wydaje się nam, że można ją kroić nożem i podawać jako poobiedni deser. Każdy krok sprawia ból, broczące po kolana w wodzie nogi odmawiają posłuszeństwa. Podziemne kanały znajdujące się pod stolicą Panem są o wiele gorsze od szybów wentylacyjnych, w których wędrowaliśmy poprzednio, pełne szczurów i brudu tunele w niczym nie przypominają metalowych i czystych, choć trochę zakurzonych, szybów. Wiem, że opóźniam pochód, ale ból w każdej cząsteczce ciała jest nie do zniesienia. Z moich ran sączy się powoli nieprzyjemna wydzielina zmieszana z krwią. Każdy z nas zdaje sobie sprawę z tego, że nie mamy dużo czasu. Coraz bardziej słabnę, ale staram się tego po sobie nie okazywać, Wszyscy jednak bacznie mnie obserwują.

- Możemy zrobić postój, jeśli chcesz - proponuje Austin. Zaprzeczam kiwnięciem głowy, wciąż prąc naprzód. Całym ciałem pragnę chwili wytchnienia, odpoczynku, ale wiem, że nie mogę sobie na to pozwolić. Każdy moment zwłoki przybliża do nas pościg. Aż dziwne, że do tej pory nas nie znaleźli. Ufam, że ta eskapada jest dobrze przygotowana, ale wiem, że wszystkiego się nie przewidzi. Być może w kanałach jesteśmy bezpieczni, ale co spotkamy u ich kresu?

Przez pewien czas wędrujemy w ciszy, a ja siłą powstrzymuję się, by nie wyć z bólu. Nagle z małej radiostacji, przyczepionej do plecaka mojego dawnego stylisty, zaczynają wydobywać się dziwne szumy. Przystajemy, a mężczyzna naciska kilka przycisków w małym urządzeniu, po czym odzywa się zachrypniętym głosem.

- Malarz do bazy. Malarz do bazy! Odbiór! Pieprzona krótkofalówka. Wiedziałem, że tak będzie - denerwuje się stylista.

- Coś się stało? - odzywam się, po raz pierwszy od kilku godzin. Mój głos brzmi nienaturalnie, jest zachrypnięty i zwielokrotniony echem niekończących się kanałów. Tutaj nawet najcichszy szept wydaje się głośnym krzykiem.

Orus ciężko oddycha i opiera się o zakrzywioną ścianę rynsztoku. Widać po nim, że nie jest przyzwyczajony do tak dużego wysiłku fizycznego. Renette natomiast radzi sobie świetnie, jakby całe życie wędrowała kanałami uciekając przed Strażnikami Pokoju. Kto wie, może tak było?

- Nie mamy łączności - odpowiada zwięźle Austin, wycierając dłonie o spodnie. Na zewnątrz wydaje się spokojny, ale mam wrażenie, że w środku rozsadzają go nerwy.

- Co to oznacza?

- Że zostaliśmy sami. Jesteśmy zdani tylko na siebie - wyjaśnia, drżąc lekko. Zapada cisza, przerywana tylko naszymi szybkimi oddechami. Spoglądam na moich towarzyszy. Murzynka krzepiąco klepie przerażonego Orusa po plecach, a stylista uciska palcami nasadę nosa, mrużąc oczy.

- Musimy to przetrwać - odzywam się szeptem, nie zastanawiając się długo. Wszyscy, jak na komendę, spoglądają na mnie. Ich wzrok jest trudny do rozszyfrowania. - Wygramy tę bitwę. Już wygraliśmy. Udało nam się uciec, a to już coś. Musimy tylko zaufać w nasze możliwości, a wszystko nam się uda.

Przez chwilę słychać tylko szum płynącej wody, sięgającej nam w tym miejscy do połowy łydek. Każdy z nas trawi moje słowa, nawet ja nie jestem ich do końca pewien.

- Czyli, tłumacząc na język normalnych ludzi: jak ruszymy tyłki, to przeżyjemy - prycha Austin, uśmiechając się przy tym lekko. Miny pary awoksów również się zmieniają. Zmarszczka na czole kobiety wygładza się, a Orus powoli przestaje drżeć ze strachu, za to na jego usta wpływa pełen nadziei uśmiech.

- Jak widzę, zaszkodziło ci zbyt częste przebywanie z Janet - żartuję. - Zaraziłeś się od niej sarkazmem.

- Naprawdę? A ja myślałem, że to jej wada wrodzona i że to nie jest zaraźliwe. - Były stylista udaje zdziwionego i urażonego zarazem, co wygląda naprawdę komicznie. Nie mogę wytrzymać, więc wybucham cichym, tłumionym, ale szczerym śmiechem. Orus idzie w moje ślady, a Renette bierze się pod boki i spogląda na nas jak pobłażliwa matka na psocące dzieci. Naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatni raz się śmiałem. Z pewnością było to bardzo, bardzo dawno temu.

Pomimo utraty łączności, jesteśmy przez te kilka chwil naprawdę szczęśliwi. Chociaż ból fizyczny doprowadza mnie do szału, to w tym momencie o to nie dbam. Teraz jestem pewien, że para awoksów wkrótce stanie mi się bliska, tak samo jak moimi przyjaciółmi stali się Janet, Austin czy Linia. Jednak to, co dobre, musi szybko się skończyć, a los nie wybaczyłby sobie, gdyby nie zrobił tego w straszny i spektakularny sposób. Uśmiech zamiera nam na ustach w chwili, gdy kanał przecina dźwięk wystrzału. Spoglądam na upadającego Orusa, a w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał, rozpętuje się piekło.

Oczami Carmen:

Wstaje kolejny, koszmarny dzień. Wszystkim wydaje się, że jest już lepiej. Nie chcę ich obarczać moimi przemyśleniami, więc udaję, że jest dobrze. Może to dziwnie zabrzmi, ale to trochę pomaga, ta gra. Przynajmniej nie boją się o mój stan psychiczny, więc nie trzymają mnie pod kloszem. Mówią mi o wszystkim, a jednak wciąż zdaje mi się, że coś nie zostało powiedziane. Że coś pominięto, by mniej bolało. Tylko, czy później nie zaboli bardziej?

I tylko wiadomość znaleziona na kredensie wczoraj wieczorem przypomina mi, że wojna dopiero się zaczyna. "Pająk wkrótce dopadnie swoją ofiarę." Dlatego coraz bardziej się boję i coraz usilniej staram się dobrze udawać, by uratować wszystkich potencjalnych pokrzywdzonych. Niedługo dowiemy się, kto jest pająkiem, a kto stał się ofiarą. Mam tylko nadzieję, że nie zostanę wtedy całkiem sama.

Rosalyn wpada jak burza do mojego pokoju w chwili, gdy analizuję w myślach słowa zapisane w liściku. Kto mógł być jego autorem? W mojej głowie kłębi się tyle pytań, na które nie mam odpowiedzi.

- Dzieje się coś złego. Zajedź na dół jak najszybciej. - I już jej nie ma. Powoli wstaję i schodzę po schodach do salonu. Siedzi w nim kilka osób - moja przyjaciółka i mężczyźni, których nie poznaję. Janet chodzi w tę i z powrotem, z jednego końca pokoju do drugiego. Wszyscy mają nietęgie miny i unikają mojego wzroku.

- Co jest? - pytam lakonicznie. Mentorka zatrzymuje się i każe mówić jednemu z gości. Mężczyzna, który wydaje mi się dziwnie znajomy, jest czarnoskóry, ma krótkie włosy i pełne dobroci, czekoladowe oczy. Gdy się odzywa, zamieram.

- Straciliśmy z nimi łączność. Coś się stało. Boimy się, że to może być koniec.

____________
Stało się coś strasznego! Pani Wena przyszła do mnie wieczorem, gdy gotowałam budyń czekoladowy (mniam) i powiedziała, że kupiła bilety do Honolulu i wyjeżdża na kilka miesięcy... Zapewne spotkamy się dopiero we wakacje, nie wiem, czy do tej pory uda mi się coś dobrego napisać... Ale będę tu! Jak na razie mała reaktywacja, potem się zobaczy. Mam już zarys nowej miniaturki, tym razem trochę bardziej tragicznej. Nie wystraszcie się kilkumiesięcznych przerw w dostawach rozdziałów ☺ Proszę o komentarze, udostępnienia i opinie! Nadal tak źle stawiam przecinki? 
Miłego czytania, Enjoy!

25 grudnia 2015

Wyjaśnienia i życzenia

Drodzy czytelnicy (mam nadzieję, że ktoś tu jeszcze jest)! Przepraszam, że zniknęłam stąd na kilka miesięcy. To był naprawdę intensywny i burzliwy okres w moim życiu. Nie mogłam się zebrać w sobie, by napisać kolejne rozdziały. Zapewniam was, że nie porzuciłam tego bloga. Cały czas się staram i obiecuję, że naskrobię coś dla was niedługo. Kiedy? Trudno powiedzieć. Nie chcę obiecywać, bo może się okazać, że nie dotrzymam słowa. Pisać nie jest łatwo - pomysł, ubranie tego w słowa, trzymanie się fabuły, korekta, spoglądanie na dzieło krytycznym okiem... To zajmuje tyle cennego czasu, którego naprawdę ciężko wygospodarować. Ale poprawię się, nie martwcie się. 

Po tych lekko dołujących stwierdzeniach przyszedł czas na coś miłego. Życzę wam wszystkim zdrowych, błogosławionych, radosnych i rodzinnych świąt Bożego Narodzenia oraz szczęśliwego Nowego Roku 2016! A sobie życzę dożo Weny i wytrwałości ☺ 

Mam nadzieję, że ktoś tu jeszcze ze mną jest! Niedługo naprawdę coś tu wrzucę, obiecuję! Enjoy ☻

31 sierpnia 2015

Rozdział 30

Oczami Carmen: 

Czas dłuży się niemiłosiernie. Rozciąga się do granic możliwości, jeżeli takowe istnieją. Każda kolejna chwila nie różni się od poprzedniej. Dni zlewają się w jedno, nie różnią się od nocy. Wszystkie czynności wykonuję automatycznie. Nie patrzę w lustro, chociaż moje włosy poplątały się w trudne do ogarnięcia strąki, a niezmywany od dawna makijaż wżarł się głęboko w skórę. Nie chcę żałować przeszłości, myśleć o teraźniejszości, zajmować się przyszłością. Chciałabym przestać czuć. Boli mnie, bo uświadomiłam sobie co straciłam, dopiero gdy pojawiło się coś innego, gorszego. Strasznego. Mam ochotę wyparować, chciałabym uciec od tych wszystkich sztucznych uśmiechów i gratulacji. To wszystko mnie przerasta. Moje serce rozpadło się na kawałki dawno temu, teraz znikło już całkowicie. W głowie mam tyle pytań bez odpowiedzi, tyle odpowiedzi na niezadane pytania.

Chciałem żyć i żyłem, a jednak miałem przeczucie, że zdecydowanie nie powinienem był być. 
~ „Brewiarz zwyciężonych” Emil Cioran
Niemal bezmyślnie podchodzę do szafki w kuchni. Nie moja szafka, nie moja kuchnia. W domu w Wiosce Zwycięzców czuję się jak intruz, jak złodziej, który przychodzi pod osłoną nocy. Tylko co miałabym ukraść? Rzeźbione komody, wyszywane narzuty, jaskrawe zasłony, srebrne sztućce? Żadna z materialnych rzeczy w tym budynku mnie nie interesuje, jest tylko nieznaczącym przedmiotem o który można się potknąć, uderzyć bądź zranić. Tego, co mi zabrano, już nigdy nie uda mi się odzyskać.

Pamięć - szatański wynalazek, nie pozwalający nam wyrzucić z głowy tego, o czym wolelibyśmy nigdy się nie dowiedzieć. Nie możemy jej zrestartować czy wymazać. Musimy żyć dalej, ze świadomością swoich dobrych i złych czynów, tego, co mogliśmy zrobić lepiej lub tego, czego nie zdążyliśmy uczynić.

Mechanicznie otwieram drzwiczki szafki i wyjmuję całą jej zawartość. Nie jest tego dużo. Buteleczka spirytusu, opakowanie morfaliny, jakieś tabletki, brzytwa, igła, plastry, czyste szmatki. Opadam ciężko na kanapę. Czego ja naprawdę chcę?

Spoglądam za okno. Na gałęzi pobliskiego drzewa przysiada kosogłos. Spogląda na mnie ciekawsko i zaczyna naśladować szczekanie psa sąsiadów, przeskakując zabawnie z jednej nogi na drugą. Nie mogę się nie roześmiać. Moment później ptak odlatuje, ale ja nadal się śmieję. Po chwili śmiech przeradza się w szloch. Na policzkach czuję gorące łzy, rozmazujące mój niezmywany od dawna makijaż. Moją maskę za którą ukryłam się dawno temu.

Delikatnie biorę do ręki brzytwę. Przyglądam się jej błyszczącej powierzchni i ostrym brzegom. Powoli przekładam ją do prawej dłoni i przykładam do lewego nadgarstka. Na początku boli tak, że drętwieją mi palce, ale to i tak nic w porównaniu z obrażeniami, które zdobyłam na arenie. W Kapitolu usunęli mi wszystkie zewnętrzne pamiątki po tamtych ranach. Szkoda, że nie mogli wyczyścić mi umysłu.

Już nie czuję bólu, choć nadal go sobie zadaję. Obserwuję krople krwi skapujące na zimną podłogę, ostro odznaczające się na jej bladoróżowej powierzchni płytek. Wypływają powoli, zbyt powoli. Śmierć widać jest zajęta kimś innym. Może wzięła urlop? Po raz kolejny się śmieję, wyobrażając sobie kostuchę w bikini, surfującą gdzieś na lazurowym wybrzeżu.

Drżącą dłonią chwytam pojemnik z tabletkami. Nie mogę go otworzyć, udaje mi się dopiero po dłuższej chwili. Wysypują się z niego różnokolorowe pastylki. Wybieram kilka najładniejszych i przez chwilę trzymam w dłoni. Potem machinalnie wrzucam je do ust. Pierwsza, druga, trzecia...

Robi mi się sucho w gardle, więc próbuję chwycić buteleczkę spirytusu, ale zaciśnięte w pięść palce nie chcą się rozewrzeć. W końcu bezsilna dłoń opada, głowa opiera się na zagłówku kanapy. Czuję się, jakbym już nie należała do tego ciała, do tego świata. Jakbym dryfowała w ciepłych wodach gorącego oceanu. Zanurzona po pas w wodzie... po szyję... z trudnością biorę kolejne oddechy. Niematerialna woda wpada mi do ust, do nosa, zalewa płuca. Surfuję razem ze śmiercią ubraną w kolorowy kostium kąpielowy. Tylko dlaczego jestem pod wodą, zamiast unosić się na falach?

Tonę.

Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że chcę żyć.

***

- To była najgłupsza rzecz jaką zrobiłaś, zdajesz sobie z tego sprawę? - karcący głos Rosalyn przerywa ciszę i dudni w mojej głowie niczym uderzenia młotem pneumatycznym.

- Ale przynajmniej było widowiskowo - wtrąca się Janet. - Tak, wiem, nie pomagam - mentorka przewraca oczami słysząc zirytowane westchnienie Rose. Zebrały się wokół mnie jak jakiś komitet powitalny. A przecież tylko chciałam zniknąć. Po co robić o to tyle szumu?

- Dlaczego, Carmen? - pyta cichym głosem blondynka. W jej oczach błyszczą łzy, ale minę ma zaciętą. Omiata wzrokiem moje nadgarstki i delikatnie łapie mnie za ramię. Chciałabym móc ją pocieszyć, przeprosić lub choćby powiedzieć, by rozluźniła dłoń, bo pod naciskiem jej palców zakończonych połyskliwymi tipsami boli mnie ramię, ale nie potrafię ułożyć jakiegokolwiek sensownego zdania.

Nie znam odpowiedzi na jej pytanie, jeszcze nie teraz. Myśli przesypują mi się przez palce, a w ustach czuję nieprzyjemny smak leków i alkoholu. Boli mnie całe ciało, jest mi zimno. Leżę na bladoróżowej podłodze przykryta kocem, a ubrania mam wilgotne od krwi i potu.

- Dlaczego żyję? - udaje mi się spytać, ignorując na razie pytanie mojej rówieśniczki. Mój głos jest niczym więcej, jak chrapliwym szeptem.

- Zażyłaś leki zagęszczające krew, to zatamowało jej upływ z przeciętych nadgarstków. Tak na marginesie, przecięłaś je bardzo niefachowo. Zbyt płytko, by się zabić. - Janet mówi patrząc mi w oczy przenikliwie, jakby sprawdzając, czy docierają do mnie jej słowa. Czyli mogę zapomnieć o bajeczkach o sile miłości i takich tam. Ona zawsze przechodzi do konkretów.

- Dzięki - warczę. Niespodziewanie zaczynam się trząść, zrzucając z siebie koc. Kobiety podnoszą mnie i układają na kanapie. Cały czas milczą. Jest mi bardzo, bardzo zimno. Nie mówią nic nawet wtedy, gdy po moich policzkach zaczynają spływać łzy. Łapię się kurczowo jednej z nich i wtulam się w miękki materiał jej ubrania. Czuję delikatne perfumy o woni róż. Rosalyn.

- Wszystko będzie dobrze - szepcze mi do ucha kojącym głosem. - Poradzisz sobie. Jesteś silna.

- Co mi z tego, skoro nie potrafiłam go uratować? - Zaciskam oczy coraz mocniej. Ogarniają mnie dreszcze, a chaotyczne myśli plączą się w mojej głowie. - Jak mam dalej żyć ze świadomością, że Mayson gdzieś tam jest, a ja nie mogę mu pomóc? Jak mam dalej żyć z tym potworem, którego przysłał mi Snow?


Nie kłamstwa, lecz prawda zabija nadzieję. 
 ~ Jerzy Andrzejewski
- Właściwie to... jest pewien sposób - Otwieram oczy. Janet patrzy na mnie przenikliwie, bawiąc się kawałkiem ceraty leżącym na stole.

- Co masz na myśli? - pytam ją drżącym głosem.

- Mayson żyje, to wiemy na pewno. Martwy byłby dla nich bezużyteczny; gdy wiesz, że gdzieś tam jest, czujesz o wiele większy ból, niż gdyby umarł, prawda? Wtedy pogodziłabyś się z tym, być może odczułabyś ulgę, a tak cały czas żyjesz w strachu o niego, mam rację? - Niepewnie kiwam głową. Razem z Rose słuchamy przemowy Janet jak zahipnotyzowane. Ona od razu przechodzi do konkretów. - Pamiętacie opowieści o Mrocznych Dniach, prawda? To była straszna rzeź. Trzynaście dystryktów zbuntowało się przeciwko stolicy, ale nie udało im się wygrać z potęgą militarną Kapitolu. Powstanie upadło, ale potem było tylko gorzej. Co roku organizowano Głodowe Igrzyska, a Trzynastka została zniszczona. Taka jest oficjalna wersja. Naprawdę było trochę inaczej.

- Jak to? - wyrywa się Rosalyn. - Co jeszcze mogło się stać?

- Powinnaś raczej zapytać, co się nie stało. - Janet uśmiecha się delikatnie i zaczyna mówić szeptem. - Trzynasty dystrykt przetrwał bombardowanie. Przez wiele lat nie zaczepiał się z Kapitolem, udawali nawzajem, że przeciwnik nie istnieje. Dodatkowo stolica rozpuściła wiadomość, że zmieciono Trzynastkę z powierzchni ziemi. To prawda, bo mieszkańcy ostatniego z rewirów przetrwali pod ziemią.

- I co, może wyrosło im futerko i żywią się korzonkami? - szydzę. Przez cały czas słuchałam jej z rosnącym zainteresowaniem, myśląc, że znalazła sposób, by uratować Maysona. Nie myślałam jednak, że zamiast tego zacznie sobie z nas żartować.

- Skoro tak twierdzisz - odparowuje mentorka. - Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale takie są fakty. Od niedawna władze Trzynastki planują zakrojoną na szeroką skalę akcję partyzancką, mającą na celu odebranie władzy Kapitolowi. Jeszcze nie są gotowi, ale dążą do tego małymi kroczkami. Jednym z pierwszych jest plan uwolnienia Maysona.

- Jak? - Dłonie Rose delikatnie gładzą mnie po plecach, gdy ta zadaje nurtujące nas obie pytanie.

- Austin. To ich wtyczka w Kapitolu. Zdziwione, prawda? - Uśmiecha się widząc nasze miny. - Byłam tak samo zaskoczona. To on koordynuje całą akcją tam, na miejscu. Jeśli wszystko pójdzie dobrze... uda im się uciec.

- Dokąd?

- Do Trzynastki, a dokąd? Tylko tam jest bezpiecznie... teoretycznie. Nie patrz tak na mnie, my też się tam wybieramy. Przecież nie może nas ominąć bankiet powitalny, prawda? - Janet uśmiecha się półgębkiem, próbując rozładować atmosferę żartem. Nikt poza nią się nie uśmiecha.

- A jeśli coś się nie uda? - pytam z zaciśniętym gardłem.

Twarz mentorki momentalnie ciemnieje. Zirytowała mnie swoim ostatnim komentarzem. Odczuwam teraz niemal nieprzyzwoitą przyjemność, obserwując jej zakłopotanie. Dłoń Rosalyn gładzi mnie po plecach trochę bardziej nerwowo. Odpowiada mi tylko milczenie.
_____________
Sieeemanko! Ale mam dobry humor! Nowy rozdział, tuż przed kolejnym kraterem w mózgu... to zaczyna być irytujące. Trochę straszna ta notka, nazwałabym ją "Zabawa ze śmiercią". Ale nie interesuje was pewnie zawiłość dziwnych myśli w moim mózgu, prawda? Jak wam minęły wakacje? Już tylko kilka godzin wolnego. Myślę, że do grudnia wyrobię się z opowiadaniem, wybaczcie długie przerwy. Ale zapowiadam nadejście jeszcze co najmniej 2 miniaturek!

Oczywiście proszę o komentarze, udostępnienia, obserwacje, bo to wszystko motywuje mnie do pisania. Kiedy wiem, że na rozdział czeka choćby kilka osób więcej niż poprzednio, to naprawdę czuję ogromnego kopa. Miłego czytania, enjoy!

12 sierpnia 2015

Rozdział 29

Najpierw nadchodzi fala ciepła, zalewająca całe moje ciało od koniuszków palców u stóp aż po czubek głowy. Potem ulga w bólu, który mija jak ręką odjął. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że był tak mocny, do czasu, aż nie zniknął. Stało się to pewnie za sprawą chłodnego płynu, który ktoś wstrzyknął mi do żyły. Czyjeś silne, szorstkie dłonie chwytają mnie za ramiona, a inne, mniejsze i bardziej delikatne, za stopy. Czuję, że odrywam się od podłoża i jestem przenoszony w inne miejsce. Chłodne powietrze muska moje ciało. Dlaczego nie mogę się poruszyć, otworzyć oczu, zrobić cokolwiek? Historia lubi się powtarzać, ale w moim przypadku jest to już okrutny chichot losu.

Kiedy wyczuwam pod sobą chłodną, gładką powierzchnię, do mojej żyły wpływa kolejny specyfik. Nareszcie mogę się poruszyć i otworzyć oczy. Wszystko teraz wydaje się jaskrawe i pstrokate, nie potrafię rozróżnić obiektów i kolorów. Ktoś dotyka mojej dłoni, a ja lekko się wzdrygam. Już dawno minęły czasy, kiedy ludzki dotyk oznaczał coś dobrego, teraz zwiastuje już tylko ból i niebezpieczeństwo. Dłoń jest chłodna i szorstka, ale znajoma.

- Witaj z powrotem, Mayson. - Ciepła wibracja znajomego głosu do mnie dociera, wnika we mnie i rozlewa się falą ulgi po całym ciele. Nie jestem tu sam, ktoś wyciągnie mnie z tego piekła. Ale zaraz po uczuciu ukojenia pojawia się przerażenie. Jeśli on też się tu znalazł, to nic już nas nie uratuje. Czy Snow posunął się aż tak daleko, by wybijać swoich ludzi? Najwidoczniej w tych czasach nikt nie może być pewien jutra.

- Spokojnie, jesteś tu bezpieczny. Słyszysz mnie? - Teraz głos Austina rozlega się bardzo blisko mnie, niemal przy moim uchu. Od razu go rozpoznaję, ma tę charakterystyczną nutę doświadczenia i krytycyzmu. Kiwam lekko głową, zamykając oczy, które nadal nie potrafią się przyzwyczaić do takiej feerii barw. Nie, to nieprawda, chcę krzyczeć, ale moja krtań jest w opłakanym stanie. Nikt tu nie jest bezpieczny, a ten, kto myśli inaczej, jest narażony na jeszcze większe zagrożenie.

- Nic ci tu nie grozi, ale musimy się pospieszyć. Wytłumaczę ci teraz, co się stało. - Znów kiwam głową, lekko skołowany. Może ten mężczyzna ma rację, może jest jeszcze jakaś nadzieja, jakaś otwarta furtka?

- Przyniosła cię tutaj para awoksów, Renette i Orus. Są oni częścią spisku mającego na celu obalenie władzy w Kapitolu. Jednym z jego aspektów, o co bardzo zabiegaliśmy, jest uratowanie ciebie - relacjonuje mój dawny stylista szeptem, cały czas trzymając mnie za dłoń. Teraz już jestem przekonany, że mężczyzna stracił rozum, zapewne podczas tortur. To co mówi jest tak nierealne, że aż śmieszne. - Ten plan był ostatecznością, czekaliśmy czy Janet wskóra coś u Snowa. Teraz jesteśmy w nieużywanym szybie wentylacyjnym, dostaniemy się nim do podziemi budynku, a dalej do kanałów. Jeśli dobrze pójdzie, za kilka dni znajdziemy się poza miastem. Całą akcję koordynuje trzynasty dystrykt, ale o tym później. Musimy się ruszyć, z pewnością za chwilę dowiedzą się o twoim zniknięciu.

Co on chce zrobić? Czy do reszty postradał zmysły? Wszyscy przez niego zginiemy! Chcę wstać, wybić mu z głowy takie szalone pomysły, uzmysłowić, że stąd nie ma ucieczki, ale nie mogę zrobić nic poza leżeniem i słuchaniem. Ciepłe dłonie znów łapią mnie i podnoszą, ale tym razem niosą mnie trzy osoby, a ich ruchy są szybsze i bardziej nerwowe. Z oddali docierają do mnie odgłosy rozmów, szmer płynącej w rurach wody, warkot samochodów, podczas gdy moi kompani poruszają się nadzwyczaj cicho i zwinnie. Moje oczy powoli przyzwyczajają się do takiego natłoku obrazów, mogę już odróżniać kontury i kolory, ale do dobrego widzenia jeszcze daleka droga. Faktycznie jesteśmy w czymś, co może być szybem wentylacyjnym, wyjątkowo dużym jak na mój gust. Gdzieniegdzie spomiędzy łączenia metalowych płyt sączy się delikatne światło, a podłoga drży pod naszymi krokami.

Nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. Z jednej strony pomysł Austina jest kompletnie poroniony. Nie mówię tu nawet o trzynastym dystrykcie, który przecież nie istnieje od kilkudziesięciu lat, ale już choćby o samym planie opuszczenia stolicy bez zwracania na siebie uwagi. Ale, kto wie... może coś z tego wyjdzie. Ewentualnie zginiemy, ale to i tak wydaje się w naszym  położeniu jednym z lepszych wyjść.

***

Nie wiem, ile czasu minęło od kiedy ruszyliśmy. Moi kompani musieli już zmęczyć się niesieniem mnie, więc teraz delikatnie układają moje ciało na metalowej posadzce, sami zaś siadają naprzeciwko. Moje oczy wróciły do poprzedniej sprawności, więc nareszcie mogę przyjrzeć się moim towarzyszom, którzy szukają prowiantu w dużych, podróżnych plecakach. Renette i Orus są ubrani w jednakowe, szare uniformy z kapturami i długimi rękawami. Kobieta ma na oko pięćdziesiąt lat, zmarszczki wokół oczu i ust, czarne włosy, poprzetykane pasmami siwizny, ciemną cerę i murzyńskie rysy, wskazujące na pochodzenie z okolic jedenastego dystryktu. Mężczyzna jest młodszy, ma jasną karnację, a jego idealnie symetryczne rysy twarzy wskazują na ingerencję chirurga plastycznego. Ma półdługie blond włosy i bardzo mocno trzęsą mu się dłonie, myślę, że z nerwów. Od jego prawego ucha aż do ust biegnie błyszczący tatuaż przedstawiający płomienie. Nigdy nie zrozumiem tej dziwnej mody na upiększanie ciał obrazami, zamiłowania do krzykliwych barw, szokujących strojów i operacji plastycznych. Z pewnością Orus pochodzi z Kapitolu. Ciekawe, komu się naraził, że spotkała go tak straszliwa kara.

- Proszę - odzywa się Austin, podając mi średniej wielkości paczkę. - To ubrania dla ciebie. Nie są jakieś ekstrawaganckie, ale na pewno lepsze od tego, co masz teraz. - Mężczyzna wskazuje na zakrwawione bokserki, czyli jedyne odzienie, które mam na sobie. Pozostała powierzchnia mojego ciała jest pokryta jedynie ranami, strupami i ropniami. Pospiesznie biorę od stylisty paczkę i ubieram się, niemal nie czując wstydu, na szczęście moi towarzysze taktownie się odwracają. Mam wrażenie, że moje ciało należy do kogoś innego, nie poznaję go, więc nie widzę powodu, by się go wstydzić.

- Przykro mi, ale nie mamy nic, czym moglibyśmy odkazić i opatrzyć twoje rany. Tym bardziej musimy się spieszyć - dodaje stylista, chyba odgadując moje myśli. Trudno, jakoś wytrzymam. Ból od jakiegoś czasu jest dla mnie codziennością, więc i tak nie mam na co narzekać, będąc pod wpływem silnych środków przeciwbólowych.

W opakowaniu znalazłem białą, delikatną koszulkę, lniane spodnie, bieliznę, skarpety i sandały. Jestem zadowolony, bo ubrania niemal nie dotykają skóry, są przewiewne i czyste. Kiedy już mam wyrzucić opakowanie, zauważam jakiś błysk w środku. Wiedziony ciekawością zaglądam tam i wyjmuję mój stary medalion, który dostałem od matki po dożynkach. Przesuwam palcem po gładkiej powierzchni szlachetnego kamienia w metalowej obręczy. Od razu napływają wspomnienia. Czas przed Igrzyskami wydaje się taki odległy, choć minęło tak mało czasu. Niesamowite, jak wiele może się zdarzyć niemal w mgnieniu oka.

- Znalazłem go na podłodze w pociągu. Musiał się zerwać, kiedy cię zabierali - wyjaśnia Kapitolińczyk. Kiwam tylko głową, niezdolny do wydania z siebie głosu. Do moich oczu napływają łzy. Nie staram się ich zetrzeć, gdy powoli spływają po policzkach. Być może zachowuję się co najmniej głupio, ale nie dbam o to. Zbyt dużo widziałem i zbyt wiele straciłem. Boję się, że stracę te najcenniejsze chwile, które są przede mną.

*
Wojna - to życie, które nie może istnieć bez śmierci.~ Emile Zola
*

- Jak mnie stąd wyciągnęliście? Wiem, że byłem pod strażą co najmniej kilku Strażników Pokoju - rzucam podczas posiłku złożonego z kilku sucharów popitych mlekiem. Ja jestem przyzwyczajony do braków pożywienia, awoksów też nie karmiono w Kapitolu najlepiej, ale zauważyłem, że Austin nie znosi dobrze takiego stanu rzeczy.

- Wbrew naszym obawom, okazało się to bardzo proste. Nie pilnowali cię zbyt gorliwie, bo nie myśleli, że ktoś może się pokusić o zaplanowanie tak zuchwałej ucieczki. Wystarczyło ogłuszyć strażnika nadzorującego obraz z kamer umieszczonych w twojej celi. Pilnowało cię, poza nim, tylko czterech Strażników Pokoju, z którymi poradziliśmy sobie za pomocą gazu usypiającego.

Mężczyzna na moment przerywa, biorąc głębszy oddech i w zamyśleniu odgryzając kawałek sucharka. Zmienił się przez ten okres, podczas którego byłem przetrzymywany w stolicy. Schudł, jego włosy się przerzedziły, wystawne ciuchy zamienił na bardziej praktyczne stroje. Zniknął stylista w kolorowych soczewkach, pojawił się wojownik, który zrobi wszystko, by wyciągnąć nas z tego koszmaru. Z całego serca trzymam za niego kciuki.

- Cała logistyka zajęła nam jednak trochę czasu. Przykro mi, że musiałeś tyle czekać. Cała struktura jest krucha, a jej podwaliny pękają od jałowych sporów. Czasami mam wrażenie, że ci idioci dopiero co orali pole, a nie wymyślali strategie wojenne. - Austin ze złością kopie plecak i bierze haust wody. Wykorzystuję ten moment, by zapytać o jeszcze jedną, nurtującą mnie sprawę.

- A Carmen? - zagaduję i wstrzymuję oddech w oczekiwaniu na odpowiedź. Mężczyzna wzdycha i przełyka ostatnią porcję napoju. Przez cały dialog pomiędzy mną a nim para awoksów nie spuszcza ze mnie badawczego wzroku. Jest to trochę denerwujące, ale staram się nie zwracać na nich uwagi.

- Myślę, że nie powinniśmy teraz o tym rozmawiać - odzywa się Austin neutralnym tonem i ucieka od mojego wzroku, bawiąc się paskiem plecaka.

- Dlaczego? Czy coś jej się stało? - pytam, coraz bardziej się denerwując. Nie chcę nawet myśleć o czymś takim. Jej życie jest o wiele cenniejsze od mojego.

- Nie martw się, żyje. - Mężczyzna robi pauzę i spogląda na mnie badawczo. - Snow zmusił ją do... fikcyjnego małżeństwa z jakimś skurwysynem z Kapitolu. Nie martw się, nie tknął jej. - Ucisza ruchem ręki moje pretensje. - Przynajmniej było tak jeszcze tydzień temu. Dlatego tak bardzo zależy nam na czasie, szczególnie, że jej bezpieczeństwo jest zagrożone. Teraz nie mogę zdradzić ci całego planu, ale jesteście tam razem z Carmen kluczowymi ogniwami.

- My?

- Tak. Cholera, idziemy, bo i tak zdradziłem ci zbyt dużo informacji. - Wszyscy moi kompani na te słowa pakują się i wstają. Ja też się podnoszę, mimo, że całe moje ciało protestuje. Z moich ran sączy się krew, przesiąkając przez materiał ubrań, ale nie mamy jak zatamować krwawienia. Pozostaje tylko się spieszyć. Mężczyźni od razu rzucają mi się na pomoc i biorą mnie pod ramiona.

- Jesteś pewien, że możesz iść? - powątpiewa mój stylista.

- Tak, myślę, że tak - odpowiadam, ale mimo to mocniej chwytam moich pomocników. Ruszamy.

Nie wiem, jak to się wszystko skończy. Igrzyska nadal trwają - przetrwaj albo zgiń. Teraz jednak zwycięzców będzie o wiele więcej, a przegrani będą o wiele bardziej znaczący. Podarowano mi nowe życie, więc nie zamierzam go zmarnować. Jedno jest pewne - nikt już nie może czuć się bezpieczny. Rozpoczyna się rewolucja.
_____________
Nienawidzę przepisywać notatek z telefonu na komputer! Najbardziej irytujące zadanie na świecie!
Akcja zaczyna się rozkręcać. Szczerze mówiąc, ta scena była w mojej głowie od dawna, ale z przelaniem jej na papier (raczej ekran...) było trudno. Można powiedzieć, że to przełomowa chwila i cieszę się, że udało mi się wytrwać do tego momentu. Następny rozdział to gotowiec, więc pojawi się za kilka dni. Przepraszam, że tak was zaniedbuję, ale mam mnóstwo zajęć ostatnimi czasy. Wybaczcie, ale straciłam serce do blogowania na rzecz Wiedźmina i Sevmione (nowy blog HG/SS już w drodze, nareszcie). W odpowiedzi na niezadane pytania - akcja tutaj rozwinie się tak, że nie będzie znacząca dla przebiegu wydarzeń z książek Pani Collins. 

Miłego czytania, komentujcie, dawajcie +1, udostępniajcie, polecajcie!
Muza na dziś ----> klik ♥
Pisałam przy tej muzyce!