...

...

9 listopada 2013

Rozdział 1

Idę przez miasto. Pod moimi butami chrzęszczą kamienie. Samotna, przegniła ławka stoi obok malowniczego, zielonego domku. Byłby malowniczy, gdyby nie był rozpadającą się ruderą. To jest mój dom. Wchodzę, mijam warczącego kundla ogryzającego stare kości w kącie pokoju i idę do kuchni. Tam zastaję moją ukochaną mamę. W jej głębokich, błękitnych oczach widzę wielką miłość i troskę.
- Proszę synku, przyszykowałam ci świeże ubranie na dożynki. Po bracie - mówi, a wtedy dostrzegam, że w jej oczach błyszczą łzy.
- Dziękuję, mamo - szepczę i biorę ją w objęcia.

Idąc do swojego pokoju zauważam garnek z parującym mięsem. To u nas rzadki rarytas. Zwykle pieniędzy z pensji z kamieniołomu starcza nam tylko na najpotrzebniejsze wydatki. Kiedy jeszcze żył mój brat, Ethan, mogliśmy sobie pozwolić na nieco więcej. Ale odkąd Strażnicy Pokoju zatłukli go na śmierć, ledwo wiążemy koniec z końcem.
- Zjemy tyle mięsa? - pytam półgłosem. To pewnie uczta na popołudnie, kiedy wrócimy z dożynek. Będziemy świętować, jeśli mnie nie wybiorą. A jeśli wybiorą... no cóż, przynajmniej mama nie będzie głodować.

Nie czekając na odpowiedź idę się przebrać. Zrzucam z siebie znoszoną kurtkę i szerokie spodnie po ojcu i wkładam szary garnitur uszyty przez mamę, kiedy mój brat został mianowany koordynatorem prac w kamieniołomie.

Żeby oderwać się od przykrych myśli, wychodzę na zewnątrz i idę do domu mojego przyjaciela, Rona. Mieszka w tej lepszej części miasta, bo jego rodzice prowadzą sklep warzywny. Czasem podrzuca nam parę marchewek czy pomidorów. Spotykam się z nim na Placu Zwycięstwa. Tak o nim mówią mieszkańcy stolicy. Podobno dawniej było tu jakieś ważne zwycięstwo Kapitolu nad rebeliantami. Prawie połowa materiału na lekcjach historii opisywała to wydarzenie.

Między zawalonym budynkiem starej cukierni a piekarnią w rogu placu jest wyłom w murze. Tam spotykam się z Ronem. Jest ubrany w skórzaną kurtkę i białą koszulę.
- Hej Mayson! Aleś się odstawił! - wita mnie kolega.
- Nie przesadzaj. Urzędowe, po bracie... - wyjaśniam i szybko odwracam wzrok, kiedy w twarzy przyjaciela dostrzegam cień litości.

- Gotowy na losowanie? Ile masz wpisów? - pyta Ron, aby przerwać krępujacą ciszę.
- 22, a ty?
- Ja tylko 12. - Cóż za ironia losu. To oczywiste, że nie musiał pobierać astragalu więcej niż 6 razy. Ma o wiele lepiej niż my, robotnicy. Ja muszę wydobywać ciężkie kamienie, podczas gdy on sieje rzodkiewkę w ogródku. Tak to działa. My głodujemy, on nie. Tak Kapitol buduje w nas wzajemną nienawiść.

Z rozmyślań wyrywa mnie rytmiczny stukot podkutych butów. To Strażnicy Pokoju maszerują w zwartym szeregu na drugi koniec placu, do swojego dowódcy. Na podwyższeniu siedzi burmistrz i opiekunka trybutów ze stolicy, Vanessa Harrison. Ubrała się w granatową, wyszywaną perłami, sztywną suknię do kolan. Włosy upięła wysoko, a zamiast kapelusza, na głowie ma kilka metalowych kółek. Nigdy nie zrozumiem tych ludzi.


- Chodź - odzywa Ron. - Reszta już przyszła.
To prawda, na placu zaroiło się już od chłopców i dziewcząt w różnym wieku. Wielu z nich po raz pierwszy bierze udział w dożynkach.To okropne, że każą walczyć 12-latkom, przecież to jeszcze dzieci.

Zgłaszamy się i stajemy obok siebie w "zagrodzie" dla chłopców. Obok mnie stoi jakiś rozpłakany, przestraszony dzieciak.
- Spokojnie, jakoś to będzie - pocieszam go, a on odpowiada mi grymasem, który chyba miał być lekkim uśmiechem.

Rozglądam się. Młodzież i ich rodziny zajmują prawie cały plac. Strażnicy w gniazdach strzelniczych na dachach są uzbrojeni po zęby i mierzą w nas karabinami. To pewnie przez rebeliantów, ostatnio w dystryktach coraz głośniej słychać sprzeciw ludu wobec tyranii władzy.

Burmistrz rozpoczyna swoje przemówienie. Mówi to co zwykle, opisuje Mroczne Dni, czyta historię Panem. Pod koniec jego przemowy wstaje Vanessa i mówi, jak to jej miło być w naszym dystrykcie i jaki to dla niej zaszczyt.
- Bzdura, gada to co roku - mówię do Ronalda i uśmiecham się. On odwzajemnia uśmiech i dzięki temu trochę mniej spięci czekamy na początek losowania. Po paru minutach bezsensownego ględzenia, pada znamienne zdanie "Panie mają pierwszeństwo" i rozpoczyna się decydująca część dożynek. Pare dziewczyn ukrywają twarze w dłoniach, inne zaciskają oczy i pięści. Vanessa przez chwilę grzebie w kuli i w końcu wyjmuje karteczkę z nazwiskiem. Idzie do mikrofonu i z werwą mówi nazwisko:
- Carmen Johnson

Carmen Johnson? Johnson, Johnson... Johnsonowie mieszkają na rogu mojej ulicy, są na niej najbogatsi. Prowadzą sklep ogrodniczy i pralnię, ale mają raczej mało klientów.

Patrzę, jak Strażnicy prowadzą wystraszoną dziewczynę na podwyższenie. Mimo strasznej sytuacji, w jakiej się znalazła, kroczy dumnie i pewnie, chociaż najprawdopodobniej idzie na śmierć. Jest wysoka i umięśniona. Jej rodzice z pewnością niczego jej nie skąpili. Ma ciemne, połyskliwe włosy, brązowe oczy i piękną, śniadą cerę, jak mieszkańcy 11 dystryktu. Wchodzi na podium, a Vanessa prowadzi ją dalej, na środek.

- A więc, oto trybutka z drugiego dystryktu! Brawa dla niej! - piszczy kobieta i bije brawo, jako jedyna na placu. Inni milczą.

- No to kolej na panów! - mówi z równie dużym entuzjazmem.
W podskokach kieruje się do kuli z nazwiskami chłopców, a ja myślę tylko o tym, co zrobiłaby moja matka, gdyby mnie zabrakło. Chyba umarłaby ze smutku.
Mieszkanka Kapitolu wyjmuje z kuli los z nazwiskiem kolejnego zawodnika.

Nie ja, nie Ron, nie ja, nie Ron... Proszę... 

- Mayson Crouch - mówi mieszkanka Kapitolu.

*

Na chwilę odbiera mi mowę. Czuję się, jakby przygniotły mnie tony kamieni. Ręka Rona zaciska się powoli na moim przegubie, ja jednak nie robię ani kroku w stronę podium. Nagle przed moimi oczami ukazuje się moja ukochana matka.
Mamo, gdzie jesteś? Właśnie tracisz kolejnego syna...

Odwracam się i ją widzę. Stoi pośród tłumu, a w jej błękitnych oczach błyszczą łzy.
- Idź kochanie - mówi słabym głosem. - Poradzę sobie. Idź.

Wtedy się otrząsam. Przeciskam się przez tłum i kieruję się nie w stronę sceny, lecz ku matce. Ale zanim tam docieram, zatrzymują mnie Strażnicy Pokoju.
- Mamo! - krzyczę i wyrywam im się. Otacza mnie zwarty kordon żołnierzy, którzy powoli, acz stanowczo prowadzą mnie ku scenie.
- Mamy jeszcze czas, synku! Idź! Jest jeszcze czas! - krzyczy do mnie przez tłum.

Prostuję się i odwracam ku mojemu przeznaczeniu. Świat wiruje mi przed oczami, po moim karku spływają krople zimnego potu. Wchodzę po kamiennych stopniach i chwytam wyciągniętą dłoń Vanessy. Kobieta prowadzi mnie na środek i stawia obok Carmen.

- Oto trybuci z Drugiego Dystryktu! Cudownie! Idealna para, nieprawdaż? - mówi z entuzjazmem.
- A teraz... ostatni punkt programu. Czy są jacyś chętni na zastąpienie tych dwojga przyszłych trybutów?

Przez chwilę na placu zalega cisza. Z daleka dociera do mnie śpiew ptaków. Jak wiele bym teraz oddał, by móc odlecieć tak jak one... 
Gdy utwierdzam się w przekonaniu, że w tym roku nikt nie zechce się zgłosić, słyszę dźwięczny głos mojego najlepszego przyjaciela.
- Ja się zgłaszam! - mówi Ron i postępuje krok ku mównicy.

Oczami Rona:

Zaczyna się losowanie. W mojej głowie kołacze tylko jedna myśl. Ja nie jestem potrzebny. Moja rodzina poradziłaby sobie beze mnie, moje siostry nie boją się ciężkiej pracy. Ale matka Maysona zostałaby sama. Oni nawet teraz ledwie wiążą koniec z końcem. A co dopiero bez niego...

Z rozmyślań niespodziewanie wyrywa mnie pierwsze nazwisko. Carmen Johnson! To przecież ta szatynka z ulicy Maysona. Jej rodzice czasami wymieniają się z nami towarami. Znam ją z widzenia. Jest taka piękna. Co za ironia, że dostrzegam to dopiero teraz, kiedy idzie na śmierć. Przez chwilę wydaje mi się, że spogląda na mnie. Przez jedna sekundę dostrzegam łzy w jej oczach, ale potem odwraca głowę.

Znów się zagapiłem. Vanessa już wyciągnęła kartkę z nazwiskiem drugiego zawodnika.
- Mayson Crouch - oznajmia kobieta. Szybko łapię go za nadgarstek, ale on wygląda jak kamienny posąg. Nagle odwraca się i spogląda na swoją matkę. Przez sekundę myślę, że do niej pobiegnie, ale w tej chwili rozdzielają nas żołnierze. Wpadam w panikę, na próżno chcę się przedrzeć do przyjaciela.

- Mayson! - wołam, ale on chyba mnie nie słyszy. Na placu powstało zamieszanie, wszyscy są poruszeni jego rozmową z matką.

Gdy Mayson jest już na scenie, w ułamku sekundy podejmuję decyzję. Na moment głos więznie mi w gardle i napadają mnie wątpliwości... Ale po pytaniu Vanessy mówię śmiało:
- Ja się zgłaszam!

_______________

I oto jest, pierwszy rozdział mojej historii o Igrzyskach.
Zapraszam do komentowania, obserwowania i udostępniania :) Podaba wam się? Podzielcie się ze mną swoją opinią!

3 komentarze:

  1. Od bardzo dawna pragnę przeczytać Igrzyska śmierci. Oglądałam tylko pierwszą część filmu i myślę, że twoje opowiadanie może być fajną przygodą zanim kupię książki.

    OdpowiedzUsuń

Czytelniku, zostaw po sobie ślad. Dla ciebie to tylko moment, a dla mnie twoja opinia jest ważna :)